[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Może mi pan opowiedzieć po drodze o wszystkim, czego do tej porypan dokonaÅ‚, kapitanie Love.ChcÄ™ być tu z powrotem na dÅ‚ugo przed Å›witem.Love wskoczyÅ‚ na konia.Z Å‚Ä™ku jego siodÅ‚a zwisaÅ‚ jutowy worek, w któ-rym tkwiÅ‚o coÅ› kulistego, wielkoÅ›ciÄ… przypominajÄ…cego ludzkÄ… gÅ‚owÄ™.- To nie powinno stanowić problemu, sir.Kalifornijskie drogi sÄ… teraz owiele bezpieczniejsze, niż byÅ‚y do niedawna.Aby dotrzeć do wiÄ™zienia Talamantes, musieli jechać zaledwie dwie go-dziny nowo wytyczonÄ… drogÄ…, która biegÅ‚a wzdÅ‚uż wybrzeża i Å‚Ä…czyÅ‚a SantaBarbara z San Pedro.W przeciwieÅ„stwie do kolonii karnej w Todos Santos wStarej Kalifornii Talamantes od zawsze byÅ‚o zarezerwowane dla niepopraw-SRnych przestÄ™pców niskiego pochodzenia: rabusiów napadajÄ…cych na drogach,zabójców, przestÄ™pców na tle seksualnym i tym podobnych.Budynek wiÄ™zie-nia - ponura bryÅ‚a z nieciosanego kamienia i rozkÅ‚adajÄ…cego siÄ™ już drewna -staÅ‚ nad bagnistym ujÅ›ciem rzeki, którego sÅ‚onawa woda, jak mówiono, byÅ‚a wstanie otruć każdego, kto do niej wejdzie, już nie mówiÄ…c o tych, którzy siÄ™ jejnapijÄ….Opodal jednej ze Å›cian budynku okoÅ‚o dwóch tuzinów grubo ciosanychkrzyży znaczyÅ‚o miejsce, które sÅ‚użyÅ‚o jako wiÄ™zienny cmentarz.Podczas drogi Montero i Love rozmawiali o tych trzech latach, które mi-nęły od ich spotkania w Meksyku w towarzystwie prezydenta Santa Anny.Love spÄ™dziÅ‚ ten okres w Los Angeles, podczas gdy Montero odwiedziÅ‚ miÄ™dzyinnymi ArgentynÄ™ i Peru.Dojechawszy do celu, przywiÄ…zali swe konie do bariery u bram wiÄ™zieniai zażądali od obdartych strażników, by zaprowadzili ich natychmiast do nad-zorcy.WewnÄ…trz budynku wielkie szczury przemykaÅ‚y przez ciemne kaÅ‚użewody kapiÄ…cej z sufitu, a bolesne jÄ™ki dobywaÅ‚y siÄ™ z ciemnego wnÄ™trza wiÄ™-zienia.Ciemne prÄ™gi pod przytwierdzonymi do Å›cian kajdanami mogÅ‚y równiedobrze być Å›ladem rdzy jak i krwi.NieÅ›wieżo cuchnÄ…cy korytarz koÅ„czyÅ‚ siÄ™na maleÅ„kim pomieszczeniu, które różniÅ‚o siÄ™ od otaczajÄ…cych go cel tylkotym, że nie byÅ‚o w nim drzwi z żelaznych prÄ™tów.PrawdÄ™ mówiÄ…c, pomiesz-czenie pozbawione byÅ‚o jakichkolwiek drzwi.Niesiona przez strażnika latarnia rzuciÅ‚a skÄ…pe Å›wiatÅ‚o na leżące we wnÄ™-trzu ciaÅ‚o niechlujnego mężczyzny w nieokreÅ›lonym wieku.Na podÅ‚odze obokzapadÅ‚ego wojskowego łóżka staÅ‚ dzban, który musiaÅ‚ być wczeÅ›niej peÅ‚entequili lub aguardiente.Love podszedÅ‚ do rozsypujÄ…cego siÄ™ stoÅ‚u, wziÄ…Å‚ z nie-go miednicÄ™ i chlusnÄ…Å‚ jej brudnÄ… zawartoÅ›ciÄ… na twarz chrapiÄ…cego mężczy-zny.Wyrwany z nieprzytomnego snu nadzorca usiadÅ‚ gwaÅ‚townie, wymachu-SRjÄ…c wokół siebie rÄ™kami.MrugajÄ…c oczami, dojrzaÅ‚ najpierw Love'a, a potemMontero.Widok przybyÅ‚ych najwyrazniej napeÅ‚niÅ‚ go przerażeniem, gdyż za-czÄ…Å‚ na oÅ›lep szukać swego pistoletu, który Love już wczeÅ›niej odsunÄ…Å‚ pozazasiÄ™g jego rÄ™ki.- Kim jesteÅ›cie? Czego ode mnie chcecie?Montero opuÅ›ciÅ‚ kaptur peleryny, aby odsÅ‚onić swojÄ… twarz, która niezmieniÅ‚a siÄ™ zbytnio od jego ostatniego pobytu w Talamantes w 1822 roku.PrzybyÅ‚o mu tylko nieco siwizny w brodzie i miaÅ‚ wyższe czoÅ‚o.RozpoznajÄ…c go, nadzorca natychmiast poderwaÅ‚ siÄ™ na nogi i zaczÄ…Å‚ po-rzÄ…dkować swój niechlujny ubiór.PrzecierajÄ…c rÄ™kawem mokrÄ… twarz, usiÅ‚owaÅ‚jednoczeÅ›nie zasalutować, omal nie wtykajÄ…c sobie kciuka w oko.- Don Montero! Czy to naprawdÄ™ pan, czy widzÄ™ ducha?!Zimny uÅ›miech pojawiÅ‚ siÄ™ na twarzy Montero.- To ja we wÅ‚asnej osobie, sierżancie Romero, a nie żaden duch z twojejbutelki.WysÅ‚aÅ‚em wiadomość, że macie mnie oczekiwać.- Tak, señor, oczywiÅ›cie, wysÅ‚aÅ‚ pan.Ale to musiaÅ‚o być ze trzy lata te-mu.To myÅ›laÅ‚em.- Co myÅ›laÅ‚eÅ›?- ProszÄ™ mi wybaczyć, señor, ale nie brakuje sposobów na to, żeby czÅ‚o-wieka spotkaÅ‚ przedwczesny koniec na tym Å›wiecie.UpychajÄ…c koszulÄ™ w spodniach i nieco siÄ™ wyprostowujÄ…c, Romero spo-glÄ…daÅ‚ podejrzliwie na Love'a.- Czym mogÄ™ sÅ‚użyć, señores?- PrzyszedÅ‚em odwiedzić jednego z wiÄ™zniów - odparÅ‚ Montero.- A który to, señor?- Dawny wróg - powiedziaÅ‚ Montero bardziej do siebie niż do sierżanta.Potem otrzÄ…sajÄ…c siÄ™ z krótkiego zamyÅ›lenia, daÅ‚ krok w kierunku Rome-SRro.- Ten wiÄ™zieÅ„ nazywa siÄ™ Diego de la Vega.- De la Vega - powtórzyÅ‚ strażnik, pocierajÄ…c w zamyÅ›leniu zarost na po-dwójnym podbródku.- ProszÄ™ mi wybaczyć, don Montero, ale tutaj tylu przy-chodzi i odchodzi, że prawie już nie potrafiÄ™ ich spamiÄ™tać.Nawet grzebiemyich bez nazwisk.- ZostaÅ‚ tu przywieziony dwadzieÅ›cia lat temu - dodaÅ‚ Montero, mrużącoczy.- DwadzieÅ›cia lat! O, to na pewno musiaÅ‚ do tej pory umrzeć, señor.Montero pokrÄ™ciÅ‚ ponuro gÅ‚owÄ….- Nie de la Vega.MiaÅ‚ powód, żeby siÄ™ trzymać przy życiu.NiosÄ…c latarniÄ™ w rÄ™ce, nadzorca prowadziÅ‚ Montero przez cuchnÄ…ce ko-rytarze wiÄ™zienne, a strażnik o nazwisku Ordaz zamykaÅ‚ ten pochód.Im bar-dziej zagÅ‚Ä™biali siÄ™ w lochy Talamantes, dobiegajÄ…ce do ich uszu bolesne jÄ™kistawaÅ‚y siÄ™ coraz gÅ‚oÅ›niejsze i natarczywe.Woda Å›ciekaÅ‚a z kamiennych Å›cianjak pot z pleców robotnika, a oczy niezliczonych gryzoni bÅ‚yskaÅ‚y w ciemno-Å›ci.- Bywa gorszy los niż Å›mierć - rzekÅ‚ Ordaz.- Ja też tak kiedyÅ› myÅ›laÅ‚em - odparÅ‚ Montero.- Ale obawiam siÄ™, że za-miast sÅ‚uchać zdrowego rozsÄ…dku pozwoliÅ‚em wtedy na to, by kierowaÅ‚y mnÄ…emocje.Romero przysÅ‚uchiwaÅ‚ siÄ™ rozmowie, prowadzÄ…c ich w dół krÄ™tÄ… kamien-nÄ… klatkÄ… schodowÄ….- DostaÅ‚em kiedyÅ› obietnicÄ™ awansu za sÅ‚użbÄ™ tutaj - odezwaÅ‚ siÄ™ wresz-cie.- Może pan pamiÄ™ta, don Montero.- WspółczujÄ™ ci, że twój awans zostaÅ‚ opózniony.Ale sÄ…dzÄ™, iż powinie-neÅ› siÄ™ cieszyć, że masz pracÄ™.SRRomero zmarszczyÅ‚ brwi ze zÅ‚oÅ›ci, ale nic nie odpowiedziaÅ‚.OtworzyÅ‚drzwi u doÅ‚u schodów i wskazaÅ‚ im rÄ™kÄ…, by weszli w wÄ…ski korytarzyk, poktórego obu stronach widniaÅ‚y rzÄ™dy zamykanych żelaznymi kratami cel.NapodÅ‚odze staÅ‚y kaÅ‚uże brudnej wody, a z cel biÅ‚ nieznoÅ›ny odór.Montero czuÅ‚siÄ™ jednak podekscytowany.- On jest tutaj - powiedziaÅ‚ przez przyÅ‚ożonÄ… do nosa i ust chusteczkÄ™.-CzujÄ™ to.Romero rozkazaÅ‚ Ordazowi i dwóm innym strażnikom, by otworzyli cele.- PowiedziaÅ‚ pan: de la Vega.WyglÄ…da na to, że to szlachcic.Od dÅ‚uższe-go czasu nie mamy tu takich zbyt dużo.- On byÅ‚ znany pod innym imieniem.Pod imieniem, które, jak tutejsi lu-dzie uważali, miaÅ‚o w sobie magicznÄ… moc - rzekÅ‚ Montero.- MagicznÄ… moc - powtórzyÅ‚ Romero.- WiÄ™c musi pan mówić o tym ban-dycie znanym jako Zorro.Od dawna krążą plotki, że jest wÅ›ród naszych wiÄ™z-niów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]