[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nieprawdopodobnie tanio - mówiłam.- Trzydzieści trzy akry! Sam dom chyba w niezłym stanie, wystarczy odmalować, nic więcej.- No to może kupisz? - odezwał się Max.Taka propozycja, i to ze strony Maxa, zaparła mi dech.- Przecież zamartwiasz się Ashfield - dodał.Wiedziałam, o co mu chodzi.Mój dom rodzinny zmienił się nie do poznania.Tam gdzie niegdyś okalały go posesje sąsiadów - wille w podobnym stylu - teraz stał zwalisty budynek liceum, zasłaniając widok w najwęższej części ogrodu, odcinając nas od morza.Jak dzień długi, słyszało się krzyk dzieci.Naprzeciwko wyrósł szpital dla nerwowo chorych.Niekiedy dobiegały stamtąd dziwaczne odgłosy, a pacjenci niespodzianie zjawiali się w ogrodzie.Nie mieli „wariackich papierów”, pewno więc mogli poruszać się wedle woli, niemniej zdarzyły się dość przykre zajścia.Kiedyś przywędrował krzepki pułkownik w piżamie i wymachując kijem golfowym oświadczył, że zaraz pozabija wszystkie krety; innym razem zaatakował psa, bo pies szczekał.Pielęgniarki przeprosiły, zabrały intruza, zapewniły, że właściwie nic mu nie dolega, cierpi na „lekkie zaburzenia” i tyle.Tak czy owak podobne historie nie należały do przyjemności; dzieciaki, które akurat przyjechały w odwiedziny, nieraz srodze najadły się strachu.Niegdyś za Torquay ciągnęła się prawdziwa wieś: widziało się wszystkiego trzy wille na wzgórzu, dalej już tylko drogę niknącą na horyzoncie.Teraz bujne zielone pola, dokąd wiosną chodziłam oglądać baranki, ustąpiły miejsca masie domków.Na naszej ulicy nie mieszkał już nikt znajomy.Ashfield stało się omalże własną parodią.Jednakże to jeszcze nie powód, żeby kupować Greenway.Z drugiej strony, taka niebywała pokusa.Zawsze wiedziałam, że Max nie lubi Ashfield.Nigdy tego nie powiedział, ale czułam wyraźnie.Pewno był zazdrosny, bo uosabiało tę część mojego życia, której z nim nie dzieliłam, która należała wyłącznie do mnie.Chyba stąd to nagłe: „No to może kupisz?”Zasięgnęliśmy języka.Pomagał nam Guilford.Obejrzał dom okiem fachowca i stwierdził: - Chcecie znać moje zdanie? Wyburzcie połowę.- Chyba żartujesz!- Mówię zupełnie serio.Widzicie, całe tylne skrzydło jest wiktoriańskie.Zostawcie sobie część osiemnastowieczną, dodatki lepiej zlikwidować.Pokój bilardowy, pracownię, kancelarię, te sypialnie i nowe łazienki na piętrze.Całość będzie o wiele ładniejsza, o wiele lżejsza.Pierwotny projekt to istne cudo.- Jeśli zburzymy wiktoriańskie łazienki, to nie będziemy mieli żadnej - zauważyłam.- Można zrobić na górze, żaden kłopot.I jeszcze jedno.mniejszy dom, mniejszy podatek.A zatem kupiliśmy Greenway.Guilford nadzorował prace, przywrócił domowi pierwotną postać.Na piętrze dodaliśmy łazienki, na dole niewielką toaletę, reszta pozostała nie tknięta.Szkoda tylko, że mi zabrakło daru przewidywania i nie kazałam wyburzyć większego kawałka: przepastnej spiżarni, chłodni, drewutni, rzędu umywalni.Zamiast tego urządziłabym przyjemną kuchenkę, skąd miałabym parę kroków do jadalni i gdzie bym nie potrzebowała żadnej pomocy.Przez myśl mi jednak nie przeszło, że kiedyś trzeba będzie się obywać bez służby.Skrzydło kuchenne zachowało się więc w nie zmienionym kształcie.Cały dom kazaliśmy pomalować na biało.Ledwie zdążyliśmy się wprowadzić i trochę nacieszyć nowym nabytkiem, wybuchła druga wojna światowa.Nie zaskoczyła nas aż tak bardzo jak wojna tysiąc dziewięćset czternastego roku - mieliśmy w pamięci Monachium.Słuchaliśmy jednak zapewnień Chamberlaina, wierzyliśmy, kiedy mówił o „czasach pokoju”.Czasy pokoju okazały się mrzonką.CZĘŚĆ DZIESIĄTADRUGA WOJNAIZnowu więc nastał czas wojny.Nie przypominała tamtej ostatniej.Spodziewaliśmy się, że będzie podobna, ponieważ zawsze się spodziewamy powtórek.Pierwsza wojna uderzyła jak grom z jasnego nieba - wydarzyło się coś niepojętego, niesłychanego, niemożliwego, coś czego najstarsi ludzie nie pamiętali, co nie miało prawa się zdarzyć.Ta była inna.Z początku, ku powszechnemu zdumieniu i niedowierzaniu, nic się nie stało.Oczekiwaliśmy doniesień o zbombardowaniu Londynu już pierwszej nocy.Londyn nie został zbombardowany.Cała Anglia rzuciła się do telefonów.Peggy MacLeod, moja przyjaciółka lekarka z Mosulu, zadzwoniła ze wschodniego wybrzeża, gdzie praktykował jej mąż, i zapytała, czy może do nas przywieźć dzieci.- Okropnie się tutaj boimy.Tu się wszystko zacznie, tak mówią.Jeśli się zgodzicie, zaraz wsiadam z dzieciakami w samochód i jadę.Naturalnie, powiedziałam, niech przyjeżdżają; nawet z nianią, jeżeli Peggy chce.Dotarła nazajutrz, po całym dniu i całej nocy jazdy z drugiego krańca Anglii, z Crystal, moją córką chrzestną, która miała trzy lata, i z pięcioletnim Davidem.Leciała z nóg.- Nie wiem, co bym zrobiła bez benzedryny - westchnęła.- Na wszelki wypadek zabrałam więcej.Proszę, weź.Przyda ci się, jak będziesz kompletnie skonana.Do dziś zachowałam tę płaską puszeczkę benzedryny.Jakoś nigdy mi się nie przydała.Trzymałam ją na tę mityczną czarną godzinę krańcowego wyczerpania.Z grubsza się urządziliśmy, później zaczęło się czekanie na rozwój wydarzeń.Jako że nic się nie działo, każdy po troszeczku wrócił do własnych zajęć, a przy okazji uczestniczył w tych dodatkowych, narzucanych przez wojnę.Max wstąpił do Gwardii Krajowej, która wówczas przypominała raczej operę komiczną.Prawie nie mieli broni - bodajże jeden karabin na ośmiu.Max wychodził z nimi co noc.Niektórzy panowie niezmiernie sobie chwalili taką służbę: niejedna żona żywiła głębokie podejrzenia, czym też mąż się zajmuje pod płaszczykiem obrony kraju.W rzeczy samej, z upływem miesięcy, kiedy sytuacja nie ulegała zmianie, gwardziści cokolwiek nam się rozhukali.Wreszcie Max wyprawił się do Londynu.Tak jak wszyscy, domagał się jakichś poważniejszych zadań, wysłania za granicę, lecz zewsząd słyszał: „Tymczasem nic się nie da zrobić”, „Nikogo nie potrzebujemy”.Wybrałam się do szpitala w Torquay, spytałam, czy mi pozwolą popracować w aptece, odświeżyć wiadomości, w razie gdybym później miała się przydać.W każdej chwili spodziewali się rannych, przyjęli mnie więc z otwartymi ramionami.Zapoznałam się z najnowszymi lekami i specyfikami.Ogólnie biorąc, praca sprawiała o wiele mniej kłopotów niż dawniej, tyle było pigułek, tabletek, proszków już przygotowanych, we fiolkach.Kiedy wojna w końcu się zaczęła, pierwsze uderzenie nie spadło na Londyn ani na wschodnie wybrzeże, tylko właśnie na Devon.David MacLeod, niezmiernie inteligentny chłopczyk, pasjonował się samolotami, uczył mnie rozpoznawać różne typy.Pokazywał obrazki messerschmittów, wskazywał na niebie hurricane’y i spitfire’y.- A teraz poznajesz? - pytał zatroskany.- Widzisz, co tam leci? Na horyzoncie majaczył maluśki punkcik; z nadzieją mówiłam, że to hurricane.- Nie - krzywił się David.- Ciągle się mylisz.To spitfire.Nazajutrz patrząc w niebo oznajmił: - O, leci messerschmitt.- Ależ skąd, kochanie.To jakiś nasz.Na pewno hurricane.- To nie jest hurricane.- W takim razie spitfire.- Żadne spitfire.Messerschmitt.Naprawdę nie umiesz odróżnić messerschmitta od hurricane’a albo spitfire’a?- To nie może być messerschmitt - upierałam się.W tym momencie na zboczu pagórka wybuchły dwie bomby.David był bliski łez.- A nie mówiłem, że to messerschmitt? - wyjęczał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]