[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.%7ładen facet nie chciał przechodzić przeztraumę randek ze zwiewną idealistką.Lub nie daj Boże! religijnie skrzywioną dziewicą, córeczką mamusi, wiecznąkrólewną albo odstraszającą wcześniejszych chętnych Hogatą.Rozwiedziony, sprawdzony!Małżeństwa w naszym świecie nie były niczym więcej jakumowami na czas określony.Najmem okazjonalnym bez potrzebymeldunku na stałe, obudowanym dodatkowymi umowamiprzedmałżeńskimi, gwarantującymi całkowitą odrębność aktywów.No chyba że akurat nie bardzo było wiadomo, kto będzie ciągnąłten wózek.Wtedy warto było zagrać w rosyjską ruletkę i liczyć, żepartner zarobi więcej.W Warszawie idealiści byli gatunkiem wymierającym.Jeśliw ogóle istnieli, to wypracowali cudowną mimikrę, którapozwalała im wmieszać się w tłum i nie odstawać.Opowiadali tesame cyniczne dowcipy co reszta i udawali, że są wyzwoleni narówni z innymi.Ewentualne symptomy swojego zdziwaczałegoromantyzmu skrywali skrzętnie przed światem w obawie przedwyszydzeniem.Czy było ich wielu? Nawet jeśli, to z roku na rokwymierali jak zagrożony gatunek.Grażyny i Bronisławy raz odartez resztek naiwnej nadziei już nigdy nie były te same.Przeciwnie.Stawały się najniebezpieczniejszymi i najradykalniejszymineofitkami nowej religii.Po pierwszym zderzeniu z ziemią lizałyrany, wstawały, szły dalej.Tyle że teraz nie były już bezbronnymipannami.Na długie lata stawały się kobietami, które nienawidząmężczyzn.A jeśli ich tolerują, to tylko dla własnych korzyści.Tosamo tyczyło się panów.Jeśli koronny argument mojej matki mógł więc nakimkolwiek zrobić wrażenie, to tylko dlatego, że była matką.Kobietą należącą do innego miejsca i pokolenia.Ale możemyliliśmy się co do niej? Może ona już wtedy, siedemnaście lattemu, posiadła przenikliwość i cynizm, którego mógł jej zazdrościćnajbardziej krwiożerczy warszawski prawnik? Może przeskoczyłaKraków i swoje pokolenie i udzieliła mi najlepszej możliwejmatczynej rady? Mogło tak być.W przeciwieństwie do mamyKonrada moja własna była tajemniczym, wyemancypowanym,niepokojącym zwierzęciem.By dotrzeć do jej sedna, trzeba byłosię przedzierać przez Tolkienowskie dzikie pustkowia, nigdy niebędąc pewnym, za którym pagórkiem czai się Oko Saurona.Byłaskomplikowana, niejednoznaczna i rzadko szczera.Grała w swoimżyciowym monodramie skrupulatnie wyreżyserowaną postaćmetodą Stanisławskiego.Wchodziła w rolę bez szans naimprowizację.Znakomicie przygotowana i wykuta na blachę.Perfekcyjna.Patrząc na Konrada, doceniałam mistrzowską technikę mojejmatki.Opanowała do perfekcji to, co w naszym związku takbardzo mi ciążyło nieustającą siłę iluzji.Stwarzała pozory, ojakich mnie się nie śniło.Przeskakiwała z gracją pomiędzyrównoległymi światami, nie tracąc zdrowego rozsądku.Mistrzynipolityki i konwenansu.Frank Underwood w spódnicy.Pociągający,charyzmatyczny i niebezpieczny.Być może wtedy, gdy zadzwoniłam do niej z wołaniem opomoc, scenariusz się nieco posypał.Aktorka drugoplanowadostała drgawek, na scenie nastąpił chaos.Zamiast wygłosićprzemyślaną i wyuczoną na pamięć kwestię, matka poddała sięrzadkiej chwili improwizacji.Usiłowała ratować sytuację iutrzymać publiczność na miejscach.Jak zawsze z sukcesem. Jak ona z tym żyje? Szemrzący głos Konrada wyrwałmnie z zamyślenia. Myślę, że niezle.Przeżyła dramat, gdy w końcu do niejdotarło znaczenie tamtej rozmowy.Gdy parę lat pózniejmałżeństwo się w końcu rozpadło.Nie byłam wtedy aniszczególnie delikatna, ani uprzejma.Wyrzygałam z siebie tamtąrozmowę na świąteczny stół.Ojciec płakał, ona była czerwona.Anigdy nie traci rezonu.Z perspektywy czasu myślę, że w tymostatnim zdaniu była zwyczajnie szczera.Nie jak matka, tylko jakprzyjaciółka.Zaserwowała mi prawdę, na którą nie byłam gotowa,odarła mnie z resztek dziecięcej naiwności, pokazała brutalnycynizm świata.Ale to było prawdziwe. I ślub się odbył. Jak zawsze zgodnie z planem.Wysunęłam rękę z jego dłoni i pozwoliłam, by tym razemzapalił dla mnie papierosa.Pierwszy wdech dymu wypełnił mniespokojem i rozluznieniem.Spojrzałam na białą bibułę iuświadomiłam sobie, że ten nałóg, tak bardzo mi bliski, tak bardzomój, również zawdzięczam pierwszemu mężowi.Przynajmniejpośrednio.W czasach rozwodowych, gdy traciłam rozum, wszyscyznajomi z pracy stanęli za mną murem.Monika zabierała mnie nazakupy, Marek chodził ze mną na spotkania i pożyczał gotówkę nawypłacenie mężowi odprawy, a Baśka służyła za mankiet dopłaczu.Gdy było ciężko, wychodziła ze mną na taras, zapalałaswoje cudowne, studwudziestomilimetrowe papierosy prosto zeStanów i gładząc mnie po głowie, zdradzała sekrety własnegorozwodu.Ku pokrzepieniu i w imię przyjazni.To z nią zapaliłampierwszego w życiu mentolowego slima.Działał równie kojąco jakjej matczyny głos i łagodne kołysanie w ramionach.Tulił w obłokudymu, wyjaśniał, pocieszał.Było mi łatwiej. Czasy się zmieniły, a slimy zostały powiedziałambezwiednie na głos.Ta część historii była jasna.Konrad nie musiałpytać o kontekst.W pokoju panowała cisza, mącona wyłącznie przez delikatnyodgłos wypuszczanego przeze mnie miarowo dymu.Wspomnieniaz tamtego okresu były bolesne i przykre.Nie odgrzebywałam ichod lat, ale tkwiły gdzieś, w zakamarkach mojej pamięci, tak jakdziurawe nocniki, przeżarte przez mole futra i połamane krzesłatkwią latami na strychach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]