[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A jednak, kiedy wsiadła do samochodu z wyznaczonym przez Camargo szoferem, który miał jązawiezć do Los Toldos, tylko jedna rzecz utrudniła im podróż: szereg dziesięciu ciężarówek, którewlokły się leniwie od Obelisku do Plaża de Mayo, trąbiąc przenikliwie.Poza tym cisza: tępe mil-czenie bezkresnego miasta.Natomiast, owszem, pod bramami kościołów widziała skupiska piel-grzymów, którzy przemieszczali się wzdłuż ścian, trzymając długie, zapalone świece.Słyszała ja-kieś przytłumione śpiewy jak zza grobu, Przybądzcie chrześcijanie, a potem szofer pokazał jej zosłupieniem długą kolumnę ludzi maszerujących aleją Maipu na północ, żeby zobaczyć, choćby zdaleka, gałązkę świętego drzewa.W mniej niż pół godziny dotarli do zachodniego wyjazdu z miasta, a w drugie tyle do szosy nu-mer 7, z której zjechali na prowincjonalną drogę prowadzącą do Azotea de la Carranza.W południemknęli przez pustkowia.Czerwcowe niebo było delikatne, niemal płynne i sączył się z niego afry-kański upał: pory roku na pampie nigdy nie dopasowują się do naturalnego rytmu i zwykły robić to,na co mają ochotę.Mijali pola, na których zielona jeszcze pszenica dopiero zaczynała się wychylać,oraz inne, dopiero zaorane i spulchnione, ale od rzeki Salado oglądali już tylko suche pustkowia ikurzawy.Krowy ze świętą cierpliwością przechadzały się po tych żółtych ugorach, a zrujnowanedomy widoczne z drogi wydawały się opuszczone, pozostawione na łaskę chaotycznego wiatru.Zgubili się przy zjezdzie na Los Toldos, o trzeciej po południu.W blasku słońca zawieszonegona środku nieba wszystkie budynki wyglądały tak samo: magazyny i werandy ciągle się powtarzały,wszystkie identyczne; na żadnym rogu nie mogli dopatrzyć się nazw ulic, a w dwóch domach, przyktórych się zatrzymali, żeby zapytać o drogę, zastali martwą ciszę.Miasta zmieniają się szybciej niżludzie, pomyślała Reina.Zdarzało mi się wejść w Buenos Aires do kina i wyjść po tym samym fil-mie w Meksyku, ale to miasto nie zmieniło się od dziesięcioleci.To płaski labirynt: najgorszy ro-dzaj.Jakieś dwadzieścia po trzeciej szofer zawrócił i pojechał tą samą ulicą, która już kilka razy za-wiodła ich w ślepy zaułek, i ta zmiana kierunku sprawiła, że usłyszeli odległy głośnik, z którego są-czyła się zagubiona w czasie melodia, Dziewczyna ze sklepiku, o której śpiewał Heleno.Z czymśna kształt wstydu Reina przypomniała sobie, jak kołysała się w takt tego koszmaru na jakiejś impre-zie z wczesnych czasów szkolnych, ale teraz wydało jej się zabawne, że piosenka stała się punktemorientacyjnym i umożliwiła dotarcie do centralnego placu, na którym konna figura Wyzwolicielawznosiła się nad koronami kilku usychających drzew.Drzwi kościoła otwarte były na oścież.Sze-ściu odzianych w purpurowe, wielkoczwartkowe habity mężczyzn szło w procesji, niosąc Chrystusaukrzyżowanego.Za nimi, śladem księdza potrząsającego ostrożnie kadzidłem, tak żeby nie zabru-dzić swoich liturgicznych koronek, ciągnął się tłum starych krzykliwych kobiet, które też śpiewałyPrzybądzcie chrześcijanie, rywalizując zawzięcie z głośnikiem emitującym Dziewczynę ze sklepiku.W barze na rogu obok kościoła powiedziano im, jak wrócić na lokalną szosę i skręcić na Azotea deCarranza.Już piętnaście po czwartej, powiedziała Reina.A o siódmej zaczynają się nieszpory.Kiedy dostrzegli posiadłość fundatorki, mieli wrażenie, że niewiele to zmienia.Służący czekalina nich w otwartej bramie, siedząc na chuderlawych koniach.Poprowadzili ich między dwoma rzę-dami wiązów na zakurzony dziedziniec.Odcięto nam wodę, poinformowali.Nalaliśmy do wannywody ze studni, jeśli chciałaby się pani odświeżyć.W pokojach powietrze będzie świeższe, bo trzy-mamy je w ciemnościach - od światła robi się gorąco - tłumaczyli służący - światło za dnia i muchynocą.Reina miała wrażenie, że dom nigdy nie był wietrzony, to samo powietrze było tu przed jejurodzeniem i pewnie będzie po jej śmierci.To powietrze pełne mądrości i wspomnień, tyle już razywidzianych i słyszanych, te krzesła pokryte zakurzonymi pokrowcami przypominającymi całunyoraz kamienna podłoga, na której jej obcasy pozostawiały dzwięczne echo, łomot gorszy od Dziew-czyny ze sklepiku - wszystko to wydało się jej złym znakiem.W każdym razie za dziesięć szósta była już gotowa, nie wykąpała się, ale odświeżyła w wannie,wyperfumowała się Chloe de Lagerfeld, które zawsze miała w torebce na wszelki wypadek, ubrałasię jak kobieta z innego wieku, mantylka i długa czarna spódnica, i czarna bluza z koronkami, przezktórą prześwitywały jednak piegi na dekolcie.Na franciszkańskim stoliku w pokoju przygotowa-nym dla niej przez służbę - oczywiście niewietrzonym - obok łóżka szerokiego na trzy osoby, za-krytego gęstą moskitierą dającą klaustrofobiczny efekt, Reina zapisała kilka myśli, które pózniejmiała włączyć do podsumowującego artykułu.Zdała sobie sprawę, że pisze chaotycznie, że jej ję-zyk zdradza oburzenie na bezczelność prezydenta i biskupa, którzy tak cynicznie oszukiwali ludzi,ale poczuła też, że kiedy bierze się do pisania, potrafi zapanować nad tym gniewem.Im bardziejneutralna będzie jej relacja, im większy dystans do wydarzeń zachowa, tym łatwiej jej uwierzą, po-wiedziała sobie.Nie jestem samą prawdą, ale też żadnej prawdy nie będzie, póki nie zacznę pisać.Czy nie tego chce Camargo?Czekała na jego telefon.Zadzwonił równo o szóstej.Chciał omówić z Reiną, punkt po punkcie,to, co trzeba zrobić.Jeśli nawalisz, powiedział jej, jutro wyjdziemy z pierwszą pustą stroną.Jegogłos pełgał w telefonie, słyszało się jakieś zakłócenia.- To przez brak powietrza - powiedziała Reina.- Tu nie ma atmosfery.Nie docierają sygnały zsatelity.Jest tylko kurz i białe światło, w którym wszystko zanika.- Co? - zdziwił się Camargo.- Nie nawalę - powiedziała Reina, wychodząc na korytarz.- Nie byłbym tego taki pewien.Ludzie, których wysłaliśmy, wciąż niczego nie mają.Nikt niemoże się zbliżyć do bramy fortecy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]