[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skończy książkę, zapomni o koszmarze iosiągnie sukces.W nagłym odruchu złapał za telefon komórkowy i wybrał numer Vincenta.Chciałusłyszeć jakiś przyjacielski głos.Głos rzeczywisty, normalny.Nikt nie podjął słuchawki.WParyżu była druga w nocy.Olbrzym spał albo nie wrócił jeszcze do domu.Wtedy pod wpływem kolejnego niezrozumiałego odruchu Marc wyszukał w swojejtorbie zdjęcie Chadidży, które zabrał ze sobą, żeby w razie odpływu natchnienia łatwiejwchodzić w skórę Elisabeth.Ze łzami w oczach podziwiał tę cudowną twarz, to dziwnespojrzenie, które zawsze kojarzyło mu się z dysonansem muzycznym, po czym nagle zasnął,trzymając w ręku odbitkę.60.Dziesiąta rano, w pełnym słońcu.Jacques Reverdi leżał nieruchomo na krawędzi jednej ze ścian dzielących kabinyprysznicowe i czekał.Raman nie wywinie się.Obecnie chłoptasiem, który cieszył się jego względami, był Indonezyjczyk imieniemKode, szesnasto- lub siedemnastolatek odsiadujący dożywocie za to, że poderżnął własnejmatce gardło odłamkiem rury wydechowej.Codziennie około osiemnastej, kiedy więzniowiewracali do swoich cel, szef straży więziennej przychodził tu do niego.Reverdi uśmiechnął się.Dziś będzie inaczej.Słońce jak ogromna masa oślepiająco białego płynu zalewało kabiny pod gołymniebem, odbijało się od ceramiki jaskrawymi błyskami.Każda ściana, każdy kąt wibrowałyjak tablice odblaskowe używane przez fotografów.Jacques starał się nie opuszczać oczu,żeby nie zostać oślepiony i nie stracić równowagi.Leżał nieruchomo na osi ściany, z brzuchem i twarzą przyciśniętymi do krawędzi,wdychając zapach szpachlówki spajającej kafelki.Miał na sobie tylko slipy i nie czuł jużsłonecznego żaru.W tym stadium sam był niczym płonące ognisko, łatwopalna materia,której każda cząsteczka była rozżarzona, a każdy ruch rozsiewał ogniste opary.Kiedy bóle mięśni stawały się nie do zniesienia, Reverdi przypominał sobie, na kogotu czeka, i cały jego organizm, zdrętwiałe członki od razu były gotowe do walki jak naboje wzamku karabinu.Raman się nie wymknie.Jacques odwiedził Kodego.Kazał mu po śniadaniu podniecić klawisza i zwabić go dołazni, właśnie do tej kabiny.Strażnik będzie nieufny, ale Reverdi mógł liczyć na wdzięk małejcioty.W kilka tygodni przebił wszystkich transwestytów z bloku D.Jacques znał nawyki Ramana.Nadzorca rozbierał się, zachowując za cały strój swojepantofle na sznurkowych podeszwach i pałkę elektryczną.Zaczynał od tego, że aplikowałdzieciakom bardzo mocne elektrowstrząsy, by wywołać u nich maksymalny skurczpośladków i doznawać w chwili penetracji uczucia rozprawiczania.Rozdzierał im odbyt,delektując się krwią, która ściekała im między nogami i podczas stosunku działała jak smar,pieszcząc ich skórę, drżącą jeszcze od kontaktu z prądem.Reverdi zacisnął ręce na swej szczoteczce-brzytwie.Przyniósł ze sobą szorstkierękawice, bo Raman zwyczajem indyjskim przed seksem smarował ciało olejkiemsezamowym.Czuł pod językiem chirurgiczną igłę z nicią, zabraną z izby chorych.Spojrzał wdół i wypatrzył koło kabin prysznicowych kubeł wypełniony flakami.Słyszał z daleka,niczym echo swego planu, jak Chińczycy hałasują przy kuchni: herszt hańskich gangsterówobchodził dziś urodziny.Od tygodnia on i jego ludzie zajęci byli przygotowywaniembankietu dla całej chińskiej kolonii więziennej.Reverdi uśmiechnął się na myśl o tym święcie.Dołoży się skromnie do menu.Nagle usłyszał jakiś odgłos.Białe światło ożyło, zatrzepotało wzdłuż kabin.Jacques napiął mięśnie.Odruchowosięgnął szybkim ruchem do swojej pelady, jakby dotykał maskotki, po czym naciągnąłrękawiczki.Usłyszał chichot chłopaczka.I zaraz potem - okrzyk bólu.To Raman uspokoiłswego towarzysza uderzeniem pałki.Drzwi kabiny otworzyły się gwałtownie.Kode, kompletnie nagi, dał nurka głową naprzód na cement.Reverdi widział jegowłosy błyszczące od oleju kokosowego, mięśnie chodzące pod skórą jak małe perły.Ramanwszedł za nim i zamknął drzwi.Też był goły, w ręku miał pałkę, na nogach pantofle nasznurkowej podeszwie.Jacques był zaledwie o pół metra od jego głowy.Indonezyjczyk zwinął się w kłębek tyłkiem do góry.Raman uderzył go kilka razy polędzwiach, pośladkach, udach.Każde wyładowanie rzucało chłopaczka o ścianę i unosiłowyżej jego tyłek, napięty, drgający, podniecający.Mały skowytał.Reverdi nie reagował.W końcu ta ofiara poderżnęła gardło własnej matce, od uchado ucha.Cios.Wstrząs elektryczny.Przyglądał się zafascynowany czarnym plecom Ramana.Kręgi igrały mu pod lśniącąskórą niczym palce w rękawiczce z czarnego jedwabiu.Jego ciało było splecione zmuskułów.Maszyna zbudowana wyłącznie do przemocy, wydzielająca zarazem słodkawyzapach sezamu.Jeszcze jeden cios.Matkobójca błagał o litość.Zaciśnięte pośladki drżały.Nawet na Reverdim robiłwrażenie ten spektakl seksualnego upokorzenia.Kiedy poczuł własną erekcję, wiedział, że musi działać.Wyciągnął ramię w lewo i zdołał dosięgnąć przeciwległej ściany.Mając dwa punktyoparcia, nasunął się ciałem nad kabinę, rzucając nagle na nią ogromny cień.Raman odwróciłsię ze wzniesioną pałką, nie rozumiejąc, co się dzieje.Reverdi skoczył.Pchnął klawisza na ścianę, podłożył ostrze pod genitalia i zacisnąłmu dłoń na ustach.Tamten wyprężył się, wybałuszając oczy.Jacques rozkazał szczeniakowi:- Get out.Smarkacz, wstrząsany spazmami, nie ruszał się.- I said: GET OUT!Mały zmył się.Drzwi trzasnęły o kafle.Reverdi zamknął je piętą, nie puszczającofiary.Też został w pantoflach: elektryczna pałka siała iskry na mokrej podłodze.Pomyślał zzadowoleniem, że pamiętał o rękawiczkach: zwyrodnialec ociekał oliwą.Raman nie ruszał się, oddychał nozdrzami.Reverdiego uderzyła uroda ich zapasów:ciało brązowe kontra ciało miedziane.Dwaj atleci w walce - lub w akcie miłosnym.Na razienie było to jasne.Wbił z lekka w ciało swoją szczotkobrzytwę.Na tyle tylko, żeby pojawiły siępierwsze krople krwi.Czuł jeszcze przy swej zaciśniętej pięści mięśnie brzucha strażnika,twardsze od stalowego muru.Przez chwilę obawiał się, że jego ostrze nie zdoła przebićtakiego pancerza, ale poczuł ciepłą wilgoć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]