[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Więc urodził się Jochen.- Urodził się Jochen.Karl-Heinz był zachwycony.Wszystkim o nimopowiadał.Własnym dzieciom powiedział, że mają nowego braciszka.Miałam małe mieszkanie i tam mieszkaliśmy.Karl-Heinz pomagał mi wpłaceniu czynszu.Zostawał u mnie kilka nocy na tydzień.Razem jezdzili-śmy na wakacje - do Wiednia, do Kopenhagi, do Berlina.A potem mu sięznudziło i zaczął romansować z jedną z producentek jego programu w te-lewizji.Kiedy tylko się dowiedziałam, nie miałam wątpliwości, że to jużkoniec, więc wyjechałam z Hamburga i wróciliśmy z Jochenem do Oksfor-du, żebym mogła skończyć doktorat.- Rozłożyłam ręce.- I oto jesteśmy.- Jak długo byłaś w Niemczech?- Prawie cztery lata.Wróciłam w styczniu siedemdziesiątego piątego.- Próbowałaś jeszcze kiedyś spotkać się z Karlem-Heinzem?- Nie.Pewnie nigdy go już nie zobaczę.Nie chcę go widzieć.Nie po-trzebuję go.To koniec i kropka.- Może Jochen będzie chciał go poznać.- Nie mam nic przeciwko.Hamid zmarszczył brwi i myślał intensywnie.Widać było, że usilniepróbuje zrozumieć, jak Ruth, którą dotąd znał, i Ruth, która właśnie mu sięukazała, może być jedną i tą samą osobą.Ja natomiast byłam właściwiedość zadowolona z historii, którą mu opowiedziałam.Zobaczyłam jejkształt.Uwierzyłam, że to zakończony etap.Zapłacił rachunek i wyszliśmy z restauracji.Noc była duszna.Powoliszliśmy Woodstock Road.W końcu Hamid zdecydował się zdjąć marynar-kę i krawat.- A Ludger?- Ludger gdzieś tam się pałętał.Dużo czasu spędzał w Berlinie.Tro-chę mu odbijało, ćpał, kradł motocykle.Zawsze się w coś pakował.Co140 jakiś czas Karl-Heinz wykopywał go z domu, a on wracał do Berlina.- To smutna historia - powiedział Hamid.- Zakochałaś się w złymczłowieku.- Nie było tak zle.Wiele się nauczyłam.I bardzo się zmieniłam.Nieuwierzyłbyś, jaka byłam, kiedy przyjechałam do Hamburga.Nieśmiała,nerwowa, niepewna siebie.Roześmiał się.- No, rzeczywiście.Trudno mi uwierzyć.- Ale to prawda.A kiedy wróciłam, byłam już inną osobą.Karl-Heinznauczył mnie jednego: nauczył mnie, jak się nie bać, jak być nieustraszo-nym.Teraz, dzięki niemu, nie boję się, kurwa, niczego i nikogo: policjan-tów, sędziów, skinheadów, wykładowców, poetów, drogówki, intelektuali-stów, chamów, nudziarzy, suk, dyrektorów, prawników, dziennikarzy, pija-ków, polityków, pastorów.- I tu skończyły mi się pomysły na to, kogo sięjeszcze, kurwa, nie boję.- To była niezła lekcja.- Nie wątpię.- Mówił, że wszystko, co robimy, powinno być kolejną kroplą, którakiedyś zatopi wielki mit, mit wszechwładnego systemu.- Nie rozumiem.- Chodzi o to, żeby twoje życie - choćby w małym stopniu - przyczy-niło się do pokazania, jakim wielkim kłamstwem jest ta iluzja.- Aż zostaje się przestępcą.- Nie, wcale nie musi się tak skończyć.Niektórzy zostają, ale tylkoniektórzy.Przecież to ma sens.Tylko pomyśl.Nikt nie powinien się nikogoi niczego bać.Mit wszechwładnego systemu to lipa, to bzdura.- Może powinnaś pojechać do Iranu.Powiedzieć to szachowi.Roześmiałam się.Doszliśmy do podjazdu na Moreton Road.- Coś w tym jest - przyznałam.- Może łatwo być nieustraszonym wwygodnym, starym Oksfordzie.- Odwróciłam się w jego stronę i pomyśla-łam:  Ale się ululałam, za dużo wypiłam, za dużo gadam.- Dzięki, Ha-mid.Było bardzo miło.Zwietnie się bawiłam.Mam nadzieję, że cię niezanudziłam.141 - Nie.To było wspaniałe.Fascynujące.Pochylił się szybko i pocałował mnie w usta.Poczułam na twarzy jegomiękką brodę, zanim zdążyłam go odepchnąć.- Ale, Hamid, nie.- Zadawałem ci te wszystkie pytania, bo muszę ci coś powiedzieć.- Nie, Hamid, nie.proszę.Sam powiedziałeś, że jesteśmy przyja-ciółmi.- Kocham cię, Ruth.- Nie, nie kochasz.Idz spać.Zobaczymy się w poniedziałek.- Kocham, Ruth.Kocham cię.Przepraszam.Nic już nie powiedziałam, tylko odwróciłam się i zostawiłam go na żwi-rowej alejce, a sama uciekłam w stronę naszych tylnych schodów.Winotak mnie zaćmiło, że czułam, jak się słaniam.Musiałam przystanąć i oprzećsię o murek, żeby nie upaść.Jednocześnie próbowałam stłumić gonitwęmyśli wywołaną wyznaniem Hamida.Straciłam równowagę, nie trafiłamna pierwszy schodek i z całej siły walnęłam piszczelem w poręcz.Poczu-łam, jak łzy napływają mi do oczu.Przeklinając swoje zezowate szczęście,wdrapałam się, kuśtykając po schodach.W kuchni podciągnęłam dżinsy izobaczyłam, że siła uderzenia przecięła mi skórę - z pokiereszowanej ranywypływały małe bąbelki krwi, a wokół formował się ciemny siniak, krwa-wiłam tuż pod skórą.Piszczel pulsował mi jak jakiś złośliwy kamerton.Pewnie nadwerężyłam kość.Sypnęłam uczciwą wiązanką pod własnymadresem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gieldaklubu.keep.pl
  •